Nasza historia - od maja do 7 września
Patrzę jak ćwiczy ze swoim rehabilitantem. Siedzi na brzegu łóżka, sięgając lewą sprawniejszą rękę w kierunku dłoni rehabilitanta. Mój mąż - Łukasz Szychowski.
Patrzę jak ćwiczy ze swoim rehabilitantem. Siedzi na brzegu łóżka, sięgając lewą sprawniejszą rękę w kierunku dłoni rehabilitanta. Mój mąż - Łukasz Szychowski.
-Kładziemy się już panie Łukaszu,
czy jeszcze raz do góry? – pyta pan Michał, a Łukasz wyciąga rękę, chwytając go
w pasie, by stanąć na nogi po raz kolejny.
Takiego go znam. Wytrwałego i
cierpliwego. To się przydaje w rehabilitacji.
-Trzymaj głowę. Rośnij –
komenderuje pan Michał. – I w górę – podciąga Łukasza na trzęsące się nogi
podtrzymując jednocześnie całe ciało.
Jak dobrze cię widzieć na stojąco,
nawet takiego niestabilnego!
Łukasz, to ten sam chłopak,
którego poznałam 8 lat wcześniej w Bieszczadach. Pierwszy raz „wpadł mi w oczy” na schodach schroniska w Roztokach
Górnych. Wysoki i szczupły, z wielkim plecakiem. Na wielu wyprawach, które
potem odbyliśmy w towarzystwie przyjaciół czy znajomych pakował do tego plecaka
nie tylko swoje i moje rzeczy. Mówił ze śmiechem, że musi się trochę zmęczyć. A
innym dzięki temu było lżej. Wieczorem śpiewaliśmy piosenki w jadalni, bo
pogoda nie była najlepsza. Podszedł pytając, czy może dołączyć, bo jego
towarzysze „padli” (brat i kolega), a on, choć śpiewać nie umie za dobrze (to
prawda), to chętnie by z nami posiedział. I siedzieliśmy bardzo długo.
Naprzeciwko siebie.
Później mimo 400 kilometrów jakie
nas dzieliły było nam już „po drodze”, a ja miałam wrażenie, że znamy się od
zawsze. Poznawałam Łukasza coraz bliżej. Geograf z wykształcenia i zamiłowania.
W trakcie studiów doktoranckich z ekonomii. Zawsze zaangażowany społecznie, zanim
go poznałam jako harcerz, dziennikarz - amator, przewodniczący rady
doktorantów. Chętny by angażować się w różne akcje służące dobru innych. Podobnie
jak ja lubił sport –trenował piłkę nożną jako młody chłopak. Dużo opowiadał o
swojej niesamowicie ciekawej pracy magisterskiej, w której porównywał rozwój wsi
w Niemczech i Polsce. Gdy pierwszy raz
przyjechał do mojej miejscowości, co chwila słyszałam komentarze w stylu „Ile
tu można zrobić, jakie możliwości stoją przed tą gminą itp.” Rutyna pracy trenera w firmie szkoleniowej,
którą założył ze znajomymi przestała mu
wystarczać. „Chciałbym zostawić po sobie
coś większego, ważnego, przyczynić się do dobrej zmiany w Polsce, choćby w
mikroskali”- tłumaczył mi gdy pierwszy raz, rok po sprowadzeniu się do Wilgi,
startował w miejscowych wyborach na urząd wójta. Przegrał kilkudziesięcioma
głosami. Byłam zdziwiona, gdyż pomysł Łukasza wydawał mi się zupełnie nierealny,
niemożliwy do osiągnięcia. Młody chłopak, ”niewiadomo skąd”, który dopiero od
kilku miesięcy dał się poznać z wydawania gazetki „Nowiny z Wilgi”,
opowiadającej o miejscowych problemach, startuje w wyborach. 4 lata później
udało mu się zrealizować swój plan. W
grudniu 2014roku objął urząd, już jako tata 3 – letniej wówczas córeczki –
Justysi. Nasze życie nabierało rozpędu.
We wrześniu 2015 roku w naszej rodzinie pojawił się synek – Jaś. Łukasz musiał „stawać na czubkach rzęs” przez
większość tego roku, próbując godzić bardzo intensywną pracę, opiekę nad
córeczką i odwiedziny w szpitalu, bo niestety ciąża nie przebiegała spokojnie.
Niemal 4 miesiące przebywałam w szpitalu, „chwilę” w Garwolinie, a potem w
IMIdz-ie w Warszawie. Łukasz dojeżdżał możliwie
często. Koleżanki z sali z nutką zazdrości w głosie mówiły „Jakiego masz
fajnego męża”- gdy masował mi stopy, albo zmieniał pościel. Po szczęśliwych narodzinach Jasia udało nam się
jeszcze dokończyć proces wydawniczy naszej książki „Powiem ci jak się uczyć”
(wyd. Harmonia) oraz wyremontować i wykończyć mieszkanie. W tym czasie Łukasza
zaczęły bardzo boleć stawy, okazało się, że to poważny stan zapalny
(łuszczycowe zapalenie stawów – w tym kierunku poszła diagnoza). Mimo to ciągle odkładał urlop. Bo jeszcze musi
dopilnować kilka rzeczy. Jeszcze tylko przetargi, jeszcze dokończenie jakiś
projektów. Nie zdążył wziąć urlopu, ani zwykłego, ani ojcowskiego. Aby dokupić
ostatnie elementy wyposażenia i AGD zdążyłam
wydać kolejną pożyczkę z kasy zapomogowo
– pożyczkowej, do której należę. Przecież
podobno mieliśmy mnóstwo czasu by
odbudować się finansowo. Przeprowadziliśmy się w maju. Tego dnia przyszedł stół
,taki rozkładany byśmy mogli zaprosić całą rodzinę. Chcieliśmy zorganizować
święta. Ale tego dnia – 19 maja wszystko się zmieniło. Podczas zwykłej wieczornej
kolacji. Łukasz jeszcze zdążył pobyć na placu zabaw z Justysią, jeszcze pobawił
się z Jasiem. Zaczęła boleć go głowa. Ból musiał być bardzo mocny. Ale przecież
dzieci wokół…. więc starał się sobie radzić. Jeszcze pani na pogotowiu zdążyła
mi powiedzieć, że na ból głowy powinnam najpierw podać środek przeciwbólowy.
Dzięki Bogu nic nie podałam, nie czekaliśmy długo, a on stosunkowo szybko
trafił na stół operacyjny. Pamiętam
telefon do szpitala w jakiś czas po odjeździe karetki. Tłumaczyłam Justynce, że
dzwonię, bo przecież musimy się dowiedzieć, kiedy odebrać tatusia. Jusia
pytała, czy dziś, czy jutro…. Ale ani dziś, ani jutro…. Wierzymy, że już
niedługo….. W nocy usłyszałam, że prawdopodobnie nie przeżyje najbliższych dni,
a jeśli się uda, to jego przyszłość może
być gorsza niż śmierć –tak to zrozumiałam. Wezwałam księdza. Podczas modlitwy jego
niespokojne wcześniej ciało wyciszyło się, a z oczu popłynęła łza. To dobry
znak, powiedział ksiądz. 22 maja Łukasz znowu leżał około 7 godzin na stole
operacyjnym(dr n. med. Krzysztof Bojanowski), tym razem w MSWiA w Warszawie.
Dzień wcześniej nie operowano go, bo podobno, by tego nie przeżył. Sytuacja
kryzysowa sprawiła, że spróbowano mimo wszystko. I co? Przeżył. Nieprzytomny, pod respiratorem, ze spuchniętą
obolałą głową. Czy odzyska przytomność?
Od jednego z lekarzy słyszę radę, by szukać ośrodka zajmującego się
rehabilitacją osób w śpiączce lub na granicy śpiączki. Szukam. Ale jednocześnie
wraz z ogromną rzeszą ludzi modlę się o cud, a właściwie o to, co najlepsze dla
Łukasza i dla nas. Justysia przynosi obrazek, teraz już świętego Stanisława
Papczyńskiego. Dostała go w sklepie, tak bez powodu. Uznajemy to za wskazówkę z
góry, że trzeba modlić się za jego wstawiennictwem o zdrowie Łukasza. Dowiaduję
się, że jego kanonizacja jest w rocznicę naszego ślubu – 5 czerwca. Mówię o tym
nieprzytomnemu wciąż Łukaszowi i proszę go o jakąś miłą niespodziankę na naszą
rocznicę. Dzień wcześniej, czyli 4 czerwca otwiera oczy przytomniej, są momenty,
gdy mam wrażenie, że na mnie patrzy. 5 czerwca nie mam już wątpliwości. Łukasz
płacze przy naszej piosence, przy której tańczyliśmy na weselu. Chwyta mnie za
rękę, trzyma też rękę swojego taty. Mamy wrażenie, że nas rozumie, rozumie do
pewnego stopnia to, co mówimy. Następnego dnia zakładają mu jednak rurkę
tracheostomijną, a kilka dni później pega. Na tej szpitalnej drodze, na OIOM-ie- pokonuje
jeszcze sepsę. Mój siłacz. Od początku czuję też, że nie jesteśmy sami w tej
walce. Rodzice Łukasza i moi, rodzina, mój brat Wiesiek z Basią – moją cichą
siłą napędową , „starzy przyjaciele” – ci najbliżsi są zawsze w pogotowiu. Słyszę o mszach odbywających się w intencji
Łukasza, dostaję mnóstwo sms-ów, telefonów, informacji, że wiele osób pyta,
oferuje pomoc. Jest ich naprawdę dużo, poczynając od pana Roberta
Chychłowskiego (zastępcy Łukasza na stanowisku wójta), Krzysztofa
Nipochorskiego, Hani Goliszewskiej z mężem,
na bieżąco o stan Łukasza pytają radni, niektórzy dzwonią osobiście, zapewniając o pamięci i chęci pomocy . Pamiętają
przedstawiciele lokalnej władzy, pan poseł Grzegorz Woźniak. Wiele osób modli
się za Łukasz, modlą się Siostry Szensztackie ze Świdra, ludzie związani z Focolare, ksiądz Roberto, pani Maria obiecuje mi nowennę
Pompejańską (który dziwnym trafem kończy się w urodziny naszego synka), włącza się mój były katecheta ze szkoły
średniej ksiądz Jerzy Janowski – wtedy dowiaduję się więcej o udokumentowanych
uzdrowieniach w Miętnem, gdzie grupa charyzmatyków pod przewodnictwem księdza
Jerzego od dłuższego czasu organizuje msze o uzdrowienie, gdzie jak się okazuje
zjeżdżają się osoby z całej Polski i nie
tylko. Nie sposób wymienić wszystkich,
by kogoś nie pominąć. Czuję siłę. Jestem zmiażdżona sytuacją, ale nie pokonana,
palę się, ale nie spalam i wiem, że to nie moja siła. Załatwiamy ośrodek
rehabilitacyjny. Dostaję niejasne komunikaty, że Łukasz nie kwalifikuje się na
rehabilitację, że tam dostają się osoby, które „współpracują”. Ale przecież mój mąż ze mną współpracuje! Jeszcze
na OIOM-ie przychodzę, gdy jest rehabilitantka, która w sposób zupełnie bierny
rusza nogami Łukasza, jak nogami kukiełki. Mówię zdecydowanie i wyraźnie do
męża – „zegnij nogę”, a on ciągnie ją z dużym wysiłkiem do siebie, zginając w
kolanie. Widzę lekkie zdziwienie. Wiem, że stać go na dużo, na znacznie więcej,
już teraz. Na szczęście zostaje przyjęty do ośrodka w Wólce Ostrożeńskiej.
Wkrótce od pracującej kadry zbieram mnóstwo pozytywnych informacji – tak, współpracuje,
zamyka oczy na potwierdzenie, sam rusza kończynami, pomaga przy przebieraniu
się, uśmiecha się, kategoryzuje kolory. Każdego dnia coś nowego, siada z
niewielką pomocą, pionizujemy go, jeździ na terapię zajęciową. Cieszę się ja,
ale cieszą się też pracownicy ośrodka. Myślę, że nie zdają sobie sprawy, jakie
to dla mnie ważne, że właśnie od nich (opiekunek, pielęgniarek, rehabilitantów,
lekarzy) słyszę niemal codziennie informacje o nowych umiejętnościach, gestach,
uśmiechach Łukasza. Opisują całe wydarzenia, nawet drobne zaobserwowane zmiany.Widzę,
że wiele osób w ośrodku rzeczywiście angażuje się w swoją pracę z sercem, że to
nie tylko ciężka, niekoniecznie satysfakcjonująca finansowo praca, ale walka o
człowieka. Pomagam codziennie, nie tylko obecnością, ale wykonujemy z Łukaszem
konkretną pracę. Bardzo często przyjeżdżają rodzice Łukasza i brat Mateusz,
spędzając z synem niemal cały czas w trakcie pobytu. Po mojej prośbie, rodzice
Łukasza decydują się na sfinansowanie suplementu (w cenie 2200 zł), który według opinii
niektórych lekarzy może przyczyniać się do nieco większego postępu w leczeniu. Moi rodzice w trakcie gdy jestem u Łukasza
mimo swoich 77 i 76 lat opiekują się dziećmi, na początku choroby i w wakacje
przez cały tydzień, obecnie weekendowo. Po każdym zwycięstwie, jakiś kryzys,
infekcje. Mąż trafia do szpitala z zapaleniem płuc i znowu dostaję komunikat,
że nie wiadomo czy z tego wyjdzie. Pokonuje wszystko. Wraca do walki, znowu siadanie, pionizowanie,
a ostatnio odkrycie – pamięta cyfry, dodawanie, odejmowanie, mnożenie,
dzielenie. Zawsze był lepszy z matematyki. Z trudem potrafi napisać proste wyrazy,
w tym swoje imię. Robi to lewą ręką, powoli, ale w sposób rozpoznawalny. Widzę
jak uśmiecha się, gdy mówię coś zabawnego, gdy słyszy kawały, gdy za mocno go
cisnę. Pamięta osoby „z tamtego życia”, które go pozdrawiają. Tuż przed tym jak nasz synek skończył roczek
(3 września) widziałam jak się uśmiechał z dumą patrząc na wreszcie uchwycone na
filmiku pierwsze kroczki Jasia. Kiedy on
postawi swój pierwszy krok, powie swoje pierwsze słowo? Na razie prawa strona
jest bardzo słaba, ale wraca. Rurka nie pozwala wydawać głosu, ale wszystko
przed Łukaszem. Codziennie powoli. Krok po kroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz