piątek, 3 marca 2017

Urodziny Łukasza - 28 luty 2017

28 luty, wtorek. Jadę do Bydgoszczy na urodziny Łukasza. W domu został Jasiek z dziwnymi stanami podgorączkowymi, które się ciągną za nim od czasu ospy i Justyna, która jeszcze w sobotę cieszyła się na wyjazd do tatusia, aby niestety po raz kolejny doświadczyć zmiany planów w ostatniej chwili –  wszystkiemu winna gorączka, od niedzieli. Powoli przyzwyczajam się do cotygodniowych wizyt u pediatry, a jeszcze częściej w aptece. Byle do wiosny.
Siedzę w pociągu i jadę. Uwielbiam ten dźwięk toczących się miarowo  wagonów.  Zdążyłam przeczytać książkę i sprawdzić „blogowe” wpisy, które miałam zamieścić wcześniej, ale ciągle brakowało mi czasu na bliższe przyjrzenie się własnym myślom. Jakie to niesamowite mieć teraz tę chwilę dla siebie… jak to kłuje, że dzieciaki tam w domu, z nie w pełni zdrowymi rodzicami…. jak dobrze, że Łukasz dostanie ten prezent, te kilka godzin razem…..
W ostatnich tygodniach, to znaczy od czasu wyjazdu do Bydgoszczy rozmawiamy przez telefon. Czy rozmawiamy? W dużej mierze to mój monolog, przerywany potakiwaniami lub zaprzeczeniami oraz  krótkimi komentarzami, których znaczenia zwykle muszę się domyślać – ale jednak jest to forma dialogu.  Łatwiej mi załapać znaczenie niektórych słów, gdy widzę twarz mojego męża i korzystam z szerszego kontekstu wypowiedzi. Ciekawe czym mnie dziś zaskoczy?
Już Toruń.

Wracam znów pociągiem, ale też myślami do pobytu w bydgoskim Neuronie – aktualnym miejscu rehabilitacji mojego męża. Miejsce niepozorne na pierwszy rzut oka – budynki niczym baraki, a jakże zaskakujące poziomem rehabilitacji i sprzętem, którym dysponuje oraz profesjonalizmem zespołu – cóż wolę płacić za to niż za marmury.
Wracam do spotkania z Łukaszem – jak lubię to ciepłe dobre spojrzenie, które zawsze ma dla mnie, to taki zastrzyk energii i radości….  i ten stalowy uścisk ;-) Łukasz przybrał na wadze i sile  i po niemal miesiącu intensywnej pracy wygląda bardziej świeżo niż w dniu przyjazdu.
Powoli kończy się odpoczynek przedpołudniowy i Łukasz rusza na ćwiczenia z lokomatem, a wcześniej bym zapomniała – salus. „Ubieramy” Łukasza w tę maszynę do chodzenia, w której przemaszeruje dzisiaj ponad kilometr.  Staram się zrozumieć w jaki sposób ten sprzęt ma pomóc mojemu mężowi. Rehabilitant tłumaczy mi, że dzięki niemu mózg uczy się prawidłowego wzorca chodu. Cieszę się, że te ćwiczenia wymagają aktywnego udziału Łukasza, czyli dodawania do ruchu maszyny własnej aktywności. Jest to stymulowane przez zestaw gierek polegających np. na ściganiu się z robotem na ekranie zawieszonym naprzeciw lokamatu. Całkiem dobre dla mojego ambitnego i kochającego sport męża. Widzę jak intensyfikuje wysiłek, by nie dać się pokonać maszynie. Można to dostrzec też wyraźnie po zmianach na wykresach ilustrujących wkład pracy ćwiczącego.   Fajna zabawka i chyba się do niej przekonuję. Wcześniej obawiałam się, że to maszyna porusza ciałem pacjenta, że te ćwiczenia zakładają raczej bierność  niż własną aktywność, a to ta ostatnia najlepiej stymuluje mózg do zmian, umożliwia kompensację deficytów – przynajmniej tak zrozumiałam moje wcześniejsze rozmowy ze specjalistami. Lokomat taką aktywność umożliwia, w stopniu adekwatnym do aktualnego stanu chorego człowieka, czasem potrzebna jest większa pomoc maszyny, a w innym wypadku niemal żadna. U Łukasza jest też inaczej w przypadku prawej i lewej nogi - ta druga jest dużo sprawniejsza.
Później widzę efekty tych ćwiczeń oraz pracy indywidualnej z rehabilitantami pomagając Łukaszowi w przesiadaniu na wózek i przede wszystkim obserwując jak sobie obecnie radzi z chodzeniem. Przyznam, że nie sądziłam, że tyle można osiągnąć przez nieco ponad 3 tygodnie ćwiczeń.  Łukasz wymaga asekuracji, ale samodzielnie i znacznie szybciej niż jeszcze miesiąc temu przestawia obie nogi, chód zaczyna być niemal płynny. Lepiej korzysta też z podparcia na wysokim kiju, a noga bardzo rzadko ugina się bez kontroli – najczęściej gdy jest bardzo zmęczony i uparcie twierdzi, że wszystko jest ok i może ćwiczyć dalej – a na czole pot i twarz blada  z wysiłku, ale oczywiście… mój mąż absolutnie nie jest zmęczony. Skąd ja to pamiętam.
Już 17:15. Czas na świętowanie urodzin, już 37, albo dopiero. Na stołówce czeka wielki tort z napisem „szczęścia” – taki prezent od właścicieli ośrodka dostają wszyscy uczestnicy turnusu, którzy w trakcie obchodzą urodziny. Schodzą się uczestnicy turnusu oraz pracownicy ośrodka. Mój mąż uśmiechnięty od ucha do ucha i jakże przystojny po niedawnej interwencji fryzjera. Słyszymy pełne energii życzenia pani z kuchni, rozbłyskuje fajerwerk na torcie, a krążący wokół chłopiec - Julian, co chwilę intonuje sto lat, w końcu na czyjeś hasło dołącza reszta zgromadzonych gości. Dawno nie miałam takiej guli w gardle. Potem życzenia od zdrowych i tych najbardziej walecznych – Darka, Natalii, Roberta …, którym życie też wykręciło się do góry nogami. Ale w tym życiu też są takie chwile. Nastia śpiewa coś na kształt sto lat po ukraińsku. Ile życia w tym głosie! A potem jest miło i smacznie. Dojeżdżają też rodzice Łukasza, ku jego wielkiej radości. Mimo choroby, problemów z samochodem są na miejscu- zresztą jak zwykle, nawet gdy pojawiają się przeszkody. Dzwonili, że auto zepsute, że nie wiedzą czy dojadą, ale ja wiem jak takie sytuacje zwykle się kończą - przecież można stanąć na głowie i jakoś dotrzeć, nawet tracąc część „imprezy”. Pokazuję filmiki na telefonie.
W trakcie urodzin rozpoznajemy się z paniami, dzięki którym wybrałam ośrodek w dalekiej Bydgoszczy – mamę Natalii, panią Grażynkę oraz poznaję Bożenkę, żonę Darka, która od 3 lat walczy o sprawność męża po operacji, która nie powinna się skończyć niepełnosprawnością. Jakim skarbem są takie spotkania wiedzą chyba tylko rodziny chorych. Od nikogo nie dowiesz się więcej o terapiach, ośrodkach, sposobach radzenia sobie z różnymi problemami niż od osób dzielących podobny los.
Działo się jeszcze wiele, rozmowy z rehabilitantami i innymi osobami pracującymi z Łukaszem, wizyta pni Ani ze studentami, którzy będą z  Łukaszem od czasu do czasu prowadzić zajęcia z biofeedbackiem – taki ciekawy bonus. Po 21 jeszcze tlen – późno, ale chętnych  na zabiegi dużo, więc w tym tygodniu pokornie okupujemy końcówkę kolejki.
Cóż niestety trzeba wracać. Jadę. Znowu ten miarowy spokojny rytm i ….strasznie głośny irytujący głos pana z siedzenia przede mną – czy można rozmawiać przez telefon, przepraszam krzyczeć do słuchawki przez całą drogę z Bydgoszczy do Warszawy? To się okaże, jeszcze kawałek drogi przede mną, bo „zbliżamy się do stacji” Kutno – jak głosi radośnie głośnik.

Już w domu.
Uprzejmie donoszę, że można krzyczeć do słuchawki niemal przez całą drogę J. Kropka.
Poza tym nie mogę nie ulec pokusie, by nie napisać o zbiegu okoliczności, który się wydarzył. Otóż pan Darek Ptaszyński, którego wraz z jego żoną poznałam na turnusie jest znajomym Łukasza z Gdańska. Jakieś  5 może 6 lat temu robił dla Łukasza stronę internetową, a później jeszcze kilka razy się kontaktowali. Wtedy młodzi,  zdrowi, ambitni mężczyźni. Dziś wojownicy, walczący z niemocą, ze sobą, z różnymi przeszkodami, które tak utrudniają rehabilitację. Żona pana Dariusza, mama dwóch córek, od trzech lat nieustannie walczy o możliwość dalszej rehabilitacji męża, bo służba zdrowia niemal od początku postawiła na nim kreskę. Wbrew negatywnym rokowaniom są efekty. https://web.facebook.com/groups/759894007427456/?fref=ts – link do strony pana Dariusza i jego żony.

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz